Jak bardzo potrzebna jest nam w codziennym życiu szczerość i prawdomówność, nie trzeba nikomu przypominać. Codziennie słychać utyskiwania i narzekania na to, że mało jest prawdy, a więcej gry i zakładania masek. Jednocześnie im więcej na to jako społeczeństwo narzekamy, tym bardziej brniemy w grę pozorów, w ułudę poprawnych relacji i dość słabo rozumianej dyplomacji, kiedy to w określonych sytuacjach „należy” zachować się tak, a nie inaczej, składając na ołtarzu politycznej poprawności prawdę i szczerość. Jako społeczeństwo jesteśmy niewolnikami komunikacyjnych uzusów, tego, co wydaje nam się, że inni pomyślą, jak będą nas odbierać.
Z drugiej jednak strony mamy niezwykłą łatwość oceniania i klasyfikowania napotkanych osób, jakby w odłączeniu od tego, co sami robimy, jakbyśmy sami takim ocenom nie podlegali. Mam wrażenie, że to jest w ogóle choroba współczesności, a można ją nazwać pychą, hipokryzją, zapatrzeniem w siebie. Myślę sobie, że łatwiej jest nam postrzegać rzeczywistość przez pryzmat własnych wartości, założeń i wyobrażeń, z których wyłączamy siebie. Łatwiej jest patrzeć na świat z bańki, nieprzepuszczalnej w jedną stronę, jak zewnętrzny obserwator, który w swoich oczach jest często krystaliczny i często posiada, we własnym mniemaniu, monopol na prawdę. Coraz większym heroizmem jest patrzeć w wewnętrzne zwierciadło z dystansem do siebie, z przeświadczeniem o tym, że wady, które dostrzegamy w innych, są również i w nas. Posługując się biblijnym kontekstem, bardzo często widzimy drzazgę w oczach innych, a belki we własnym nie dostrzegamy. Bardzo łatwo jest nam rzucić kamieniem bez świadomości własnych ułomności. Kiedy ta świadomość się już włączy, nie będzie to takie łatwe.
Obserwując świat dzisiejszej polityki, tej świeckiej i tej kościelnej, powyższe zjawiska widać bardzo mocno. Staliśmy się bardzo plemienni i mamy swoich szamanów i swoje totemy, które czcimy. Mamy również swoje tematy tabu, których poza własnym plemieniem poruszać nie wolno. Zmierzamy coraz bardziej w kierunku wzajemnego wykluczania się ze wspólnoty. Wystarczy, że ktoś myśli, czuje, ubiera się inaczej i już trafia do „tamtych”, którzy z natury rzeczy są podejrzani, a są podejrzani, bo są inni. Nie można im zaufać, nie można im powierzyć publicznych pieniędzy, bo z całą pewnością będą za nie chcieli zrobić coś, co zaszkodzi naszej wspólnocie. I nie jest ważne to, czy to prawda (najczęściej nie), ale czy wpisuje się to w etos naszego plemienia. Widać to bardzo wyraźnie w polskim społeczeństwie ostatnimi czasy. Takiej polaryzacji, jaka jest obecnie, nie było w Polsce już bardzo dawno. Z jednej strony mamy plemię „nowoczesne i uśmiechnięte”, które spogląda liberalnymi oczami i pragnie wspólnoty otwartej, skupionej wokół oświeceniowych wartości. Pragnie odcięcia się od tego, co wsteczne i konserwatywne i wszystkiego, co się z tym wiąże. Z drugiej strony mamy plemię „konserwatywne i wierne”, które szansy dla wspólnoty upatruje w powrocie do dawnych wartości, do religii, do silnych autorytetów, a źródeł zła upatruje w ideach szeroko pojętego oświecenia.
Jest to oczywiście daleko posunięta generalizacja, ale oś tego podziału jest czytelna. Nawet jeśli z jednej i z drugiej strony tej plemiennej wojny są ludzie otwarci na dialog i niewykluczający drugiej strony z prawa do swobodnej wypowiedzi, to szamani (bardzo często samozwańczy) będą głosić, że się nie godzi, bo grozi to zatraceniem własnej tożsamości.
Bardzo ciężko walczyć z pychą, bardzo trudno przestać być hipokrytą, bo to wymaga uświadomienia sobie tego, że mamy z tym problem. Zachęcam jednak do tego, żeby z bańki wychodzić, nie bać się inności i obcości, nie wyciągać pochopnych wniosków i nie zakładać z góry, że ktoś na pewno będzie nieuczciwy. Wymaga tego uczciwość właśnie, przede wszystkim wobec siebie.